Skąd pomysł?

Pomysł na wyprawę rowerową przez Pireneje zrodził się w naszych głowach ładnych parę lat temu, jeszcze w erze przedmałżeńskiej i przeddzieciowej. Zauroczyły nas widoki podczas oglądania Vuelta Espana. Postanowiliśmy, że kiedyś tam na pewno pojedziemy.
Czas mijał, realizowaliśmy inne nasze plany, pojawiły się dzieciaki i wtedy, niespodziewanie, Tibor pomysł odkurzył.
Z dwójką dzieciaków, z sakwami, przyczepką, rowerami przez Pireneje - wariacki pomysł, ale... czemu nie?
Pierwotnie plan zakładał ruszenie z okolic Montpellier (to jeszcze nie Pireneje, ale mamy tam znajomych, których chieliśmy odwiedzić, poza tym liczyliśmy, że pomogą znaleźć nam miejsce na przechowanie naszego auta), a zakończenie podróży- po drugiej stronie gór, nad Oceanem w San Sebastian.
Po zakupie mapy interesującego nas terenu i analizie - nasz plan trochę się zawęził - chcieliśmy po prostu pojeździć po Pirenejach, najlepiej wjechać do Andory - co byłoby niezłym przedsięwzięciem - bo główna droga prowadzi przez przełęcz na ponad 2400 m n.p.m. Po paru próbnych jazdach z przyczepką z dzieciakami - uznaliśmy, że nawet jakbyśmy mieli cały urlop spędzić jeżdżąc dookoła Montpellier -to też będzie fajnie ;)

Ale pomimo dopuszczenia do siebie różnych ewentualności - plan nr 1 był jasny: Pireneje jak najdalej się da.

Same przygotowania były trochę na wariata: ze szlifowania formy przedwyjazdowej Tibora skutecznie wykluczył sajgon w pracy, mnie pogoda i trwające ponad miesiąc intensywne burze.
Pewnych rzeczy nie sprawdziliśmy w domu, co się później na nas zemściło na wyjeździe - na przykład brak kluczowych przekładek do zamocowania u mnie sakw.
Za inne rzeczy z braku czasu wieliśmy się za późno i nagle, za pięć dwunasta był panic mode, bo coś nawaliło/zepsuło się itp. Dobrym tego przykładem będzie przygotowywanie mojego roweru do wyjazdu, a konkretnie mocowanie bagażnika pod low ridery. Niespodziewanie hamulce odkręciły się razem z piwotami - co nie powinno mieć miejsca - piwotów w warunkach domowych nie udało się od v-breków odkręcić. W akcie desperacji rozważaliśmy nawet na szybko kupno nowego roweru ;). Na szczęście w pobliskim sklepie rowerowym poradzono sobie z problemem.
W dzień wyjazdu dokupywaliśmy jeszcze do mojego roweru opony, gdyż na starych był zbyt zdarty bieżnik.

Wreszcie wszystko jakoś nalazło się na swoim miejscu i tak 17 lipca późnym wieczorem ruszyliśmy spod domu na spotkanie przygody :)

Podróż

Podróż byłą długa (około 2 tys. km) i - nie będę owijać w bawełnę - bardzo męcząca.
Nie chcąc tracić cennego urlopu, tym bardziej, że Tibor nie dostał ostatecznie planowanych 3 tygodni urlopu, tylko dwa, chcieliśmy skrócić czas przejazdu jak się da.
Wyjechaliśmy w piątek, po pracy Tibora. Chcieliśmy jechać w nocy, zmieniając się oczywiście przy kierownicy, dojechać do znajomej w Niemczech - tam odspanąc w ciągu dnia, odespać co nieco i znów ruszyć na noc, tak, żeby w niedzielę przed południem dotrzeć do Montpellier.
Pogoda przez dużą część drogi nas nie rozpieszczała - jechaliśmy w ulewnym deszczu i chłodzie. Właściwie dopiero kawałek po przejechaniu Francji pogoda poprawiła się i zaczęło świecić słońce.
Co do samej jazdy - raczej nie polecam nikomu powtórzenia naszego pomysłu jazdy przez dwie noce. Druga część pod podróży to był zgon. Parę godzin snu u znajomej, nie zrekompensowało nieprzespanej nocy i jechało nam się fatalnie. Ostatecznie daliśmy za wygraną i skończyło się na spaniu na parkingu przy autostradzie.
Do Montpellier dotarliśmy koło trzeciej po południu.
Po przywitaniu się z ze znajomymi: Mathieu, Charlotte i ich rocznym synkiem Bastianem, zainstalowaliśmy się na campingu w turystycznej miejscowości pod Montpellier, a następnie ruszyliśmy korzystać z uroków pogody i Morza Śródziemnego.
Mathieu specjalnie dla nas wziął wolny dzień w pracy i następnego dnia chciał nam pokazać rejon wspinaczkowy oddalony o jakieś 30-40 minut jazdy od miasta. Po południu w planach było zwiedzanie Montpellier.


obrazki plażowe







zwiedzamy Montpellier





Na miejsca...gotów...

21 lipca

Wczoraj okazało się, że Matheu nie przechowa nam auta: w samym Montpellier nie ma za bardzo możliwości, żeby postawić gdzieś naszą Skodę. Matheu wpadł na pomysł, że auto postawi na terenie swojej pracy - niestety w terminie naszego powrotu jedzie w drugi koniec Francji do rodziny - nie mielibyśmy jak go odebrać.
Co robić, co robić! Decydujemy się, że wjeżdżamy w Pireneje, auto zostawimy na campingu i zrobimy kilkudniowe kółko - w ten sposób, zawsze, jakby co, będziemy od samochodu w miarę rozsądnej odległości.
Znajdujemy bardzo sympatyczny i kameralny camping niedaleko miasteczka Axat. Właściciel zgadza się przypilnować nam auta, za opłatą 1 euro za dzień. Jutro ruszamy!
A po południu zwiedzilismy sąsiednie miasteczko, Quillan.

na campie



Quillan






Mierz zamiary na siły ;)

22 lipca

Dziś wreszcie ruszamy na rowerach! Plan zakładał, że zostawiamy auto na campingu i ruszamy na 7 do 9 dni dookoła.
Ciężar sakw potworny. Pomimo, że dwukrotnie krytycznym okiem patrzyłam się na zawartość naszych bagaży i kolejne rzeczy wylatywały z sakw - to wszystko jest strasznie ciężkie. Sam przyczepka z dzieciakami waży około 45 kilo. A Tibor dodatkowo ma jeszcze z tyłu sakwy. Ja mam z przodu i z tyłu. Rower jest tak ciężki, że ledwo, ledwo jestem w stanie go podnieść z ziemi. Wydaje mi się, że na pewno nie zdołam ruszyć - ale jednak - jedziemy!
W planach mamy pokonanie 58 kilometrów - co niby wydaje się rozsądnym dystansem, niewiele większym od tego co zakładaliśmy, ale trochę niepokoi nas fakt, że droga przez większość tych kilometrów wiedzie pod górę.
Nasze obawy niestety znajdują uzasadnienie: pokonuje nas słońce, ciężar bagaży i podjazd. Po 28 kilometrach, niezależnie od siebie zjeżdżamy na pobocze i podejmujemy decyzję o powrocie. Była godzina szesnasta, za nami dopiero połowa drogi, najbliższa miejscowość, gdzie mógłby być camping była oddalona o 17 km - czyli patrząc na nasze dotychczasowe tempo, oznaczało to jakieś 4 godziny kręcenia, nie licząc postojów. Nie było również żadnej możliwości do biwakowania na dziko: jechaliśmy w dolinie: z jednej strony strome, zalesione zbocze, z drugiej strony rwąca rzeka. być może wyżej byłoby bardziej płasko - ale nie wiedzieliśmy kiedy nastąpi to "być może". Powrót.
Nasz camping był usytuowany na wzgórzu i ostatnie 300 metrów to był stromy podjazd - tam daję za wygraną: nie daję rady obładowana podjechać. Zostaję z rowerem, bagażami i dzieciakami, a mąż na lekko podjeżdża po samochód. Żeby zachować resztę godności - nie wsiadam do samochodu, tylko bez bagaży podjeżdżam te ostatnie metry na rowerze.
Robimy następną burzę mózgów: co robimy? Jak ma wyglądać nasz wyjazd? Podejmujemy decyzję, że przekształcamy naszą wyprawę na samochodowo - rowerową. Jeden dzień jedziemy samochodem, drugi dzień robimy całodzienne wycieczki rowerowe, bez tych wszystkich bagaży.


miłe złego początki... ;)





Andora

23 lipca

Ruszyliśmy z Axat w kierunku Andory. Pojechaliśmy tą samą droga, która wczoraj nas pokonała. Wiem jedno: dobrze zrobiliśmy, że zawróciliśmy. Wiem również drugie: gdyby jakimś cudem udało nam się wczoraj całą trasę pokonać, podjazd do Andory skutecznie by nas wyeliminował: za strome podjazdy i za duży ruch samochodowy, żeby pchać się tam z przyczepką z dzieciakami i tak obładowanymi rowerami. Gdybyśmy byli sami - to co innego.
Miasteczka w Andorze, ze względu na strefę wolnocłową zapchane są sklepami z elektroniką, perfumami, zegarkami. Bardzo tanie jest również paliwo, więc na każdym kroku spotyka się stacje benzynowe. Zresztą skorzystaliśmy z tego, tankując na przełęczy. A dookoła tego wszystkiego piękne góry.





Col des Marrous

24 lipca

Dziś w planach mamy kółko po okolicy. Dystans niby znośny - bo 69 km - ale ponieważ to nie jest płaski teren, tylko góry - od samego początku lekko się niepokoiłam o powodzenie wycieczki.
Na drodze mamy trzy przełęcze: 990 m, ponad 1300 i ponad 1200. Ostatecznie udaje nam się zdobyć pierwszą przełęcz.
Wjechawszy trochę powyżej niej, na 1100 metrów -  głównie ze względu późną godzinę i do pokonania jeszcze blisko 30 km - w tym dużo pod górę, zarządzam odwrót. W ogóle podjazd był trochę niewdzięczny: spodziewałam się, że po wjechaniu na pierwszą przełęcz, nastąpi zjazd, a dopiero potem podjazd na drugą. Droga jednak skradała się bokiem zbocza, tak, że po osiągnięciu tych 990 metrów nie było żadnego zjazdu, tylko dalej pod górę.
Kolejna porażka oznaczała kolejną burzę mózgów. Przyjęliśmy do wiadomości, że musimy jeszcze inaczej planować nasze wycieczki rowerowe. Nie kółka, ale powrót musi być tą samą trasą. W jedną stronę podjazd, powrót z górki.
Żeby ukoić nasz żal, w uroczym hoteliku i kawiarence, nastąpiła konsumpcja lodów i gorącej czekolady. Razem z obsługą i paroma gośćmi obejrzeliśmy sobie też końcówkę kolejnego etapu TdF.
Cała okolica bardzo przyjazna rowerzystom, których zresztą spotyka się na każdym kroku - i są to ludzie w każdym wieku. Na drodze pomiędzy miasteczkami są wydzielone pasy dla cyklistów, nasz podjazd był dokładnie oznaczony: co kilometr stałą tabliczka z informacją na jakieś jesteśmy wysokości, ile jeszcze zostało kilometrów, oraz iluprocentowy jest podjazd.






Viva le Tour de France

25 lipca

Dziś ruszamy dalej. Przejechaliśmy kawałek naszej wczorajszej niedoszłej trasy - myślę, że odwrót, pomimo większej ilości kilometrów był dobrym rozwiązaniem - oj kwiczelibyśmy na tych podjazdach, długo by to trwało. I raczej zimno: na przełęczy 1200 m, tylko 14 stopni, pomimo świecącego słońca.
Późnym popołudniem naszą podróż samochodową zakończyliśmy w bardzo urokliwym miasteczku Cierp - Gaud. Dodatkowo mile nas zaskoczyła cena campingu, najtańsza do tej pory: za 2 noce, za całą rodzinę zapłaciliśmy tylko 19 euro.
Po drodze wiele razy mijaliśmy ślady minionych etapów TdF: miasteczka ozdobione chorągiewkami, napisy na drogach, ozdobione wystawy, skwery, banery.





Superbagneres

26 lipca

Na mapie wyglądało to na fajną krętą drogę. Dystans znośny: 35 km. W jedną stronę, oczywiście. Dobra - kierownice w dłoń - jedziemy!
Z wizji lokalnej, potwierdzone dokładniejszymi danymi z informacji turystycznej, okazało się, że droga wspina się na wysoki na 1800 m n.p.m szczyt, Superbagneres. Byliśmy na około 600 metrach - więc czekała nas wspinaczka 1200 metrów do góry. Tibor przemilczał mi te dane liczbowe, bojąc się, że wymięknę - więc wjeżdżałam w błogiej nieświadomości co mnie czeka ;)
Co tu dużo mówić: było ciężko, ale widoki wyłaniające się za każdym zakrętem wynagradzały wszystko. Przed nami rozwijała się wspaniała panorama Pirenejów z najwyższymi jej szczytami. Wiktorek co chwila wykrzykiwał z głębi przyczepki "ale widok!"
Po drodze wzbudzaliśmy mała sensację - zresztą nie pierwszy raz: ludzie zaglądają do przyczepki i otwierają oczy ze zdziwienia widząc dwójkę maluchów. Na podjazdach auta zwalniały,m żeby dobrze nam się przyjrzeć, niektórzy ludzie dopingowali nas, klaskali.
Wiktorka bardzo zbulwersowały krowie placki na drodze - gdyż wyżej pasły się krowy, chodząc zupełnie luzem i nierzadko wychodząc sobie po prostu na drogę. Zjeżdżając, musieliśmy się zatrzymać obok jednej takiej cielęcinki i Wiktorek wytłumaczył dokładnie, że kupy to się robi na trawie, proszę krowy, a nie na jezdni, o!





Hiszpanio, hola

27 lipca

Dziś dzień samochodowy. W planach: przejazd na stronę hiszpańską, oczywiście nie najkrótszą trasa, tylko robiąc krajoznawcze kółko. Pogoda rano taka sobie, dużo niskich chmur, trochę się baliśmy, że niewiele zobaczymy, ale na szczęście po przekroczeniu granicy aura zdecydowanie się poprawiła.
Po drodze przejeżdżaliśmy przez różne miasteczka - w niektórych zatrzymaliśmy na oglądanie:
W Saint Beat obejrzeliśmy "zegarowy zamek" - jak go nazwał Wiktor, na widok dużego zegara na wieży, po stronie hiszpańskiej zrobiliśmy krótką rundkę po La Pobla de Segur (ach, te krótkie i zwięzłe nazwy hiszpańskie ;). trafiliśmy na okres sjesty - więc całe miasteczko wyglądało prawie jak wymarłe, informacja turystyczna również była zamknięta na głucho.
Strona hiszpańska pod względem widokowym nierówna: przejeżdżaliśmy przez obszary, gdzie moim zdaniem nic specjalnego nie było: osypujące się zwietrzałe skały, krzaki, to wszystko oplatane gęstą siecią linii energetycznych - choć teoretycznie był to Park Narodowy - tu znów króciutka nazwa;) : Parc Nacional d'Aiguestores i Estany de Saint Maurici, ale przejeżdżaliśmy też przez bardzo, bardzo ładne rejony: dłuższą przerwę zrobiliśmy sobie na przełęczy Bonaigua, 2072 m n.p.m. widać, że przełęcz tętni życiem zimą - dookoła multum wyciągów, tras narciarskich - jak obejrzała mapkę narciarską całęgo rejonu, szczęka mi trochę opadła na widok ilości i wariantów tras o każdym stopniu trudności - szkoda, że to tak daleko od Polski.
Dla Wiktora główną atrakcją stał się zabytkowy ratrak (chyba ratrak? W każdym razie jakaś maszyna), oraz pasące się swobodnie konie na pobliskiej łące.
Niesamowite wrażenia robiły na nas mijane po drodze, usytuowane w górach, na szczytach wzgórz małe wioski - z domkami przytulonymi do siebie.
Mieliśmy mała przygodę z Jasiem,: jego żołądek, dopiero co zapełniony deserkiem, nie wytrzymał wjazdów i zjazdów pełnych zakrętów i mieliśmy nadprogramowe przebieranie się i czyszczenie fotelika.






Pod Pic de Aneto

28 lipca

Wycieczka rowerowa, którą zaplanowaliśmy na dziś byłą jedną wielką niewiadomą. Wiedzieliśmy, że chcemy pojechać drogą, która wg mapy prowadziła dość blisko najwyższego szczytu Pirenejów: Aneto. I, że gdzieś w środku gór ślepo się kończy. Z mapy nie wynikało jednak czy będzie płasko, czy mocno pod górę, czy będzie widać szczyty, a może będzie jazda dnem doliny w środku lasu? Jedyne co wiedzieliśmy, że mamy do pokonania około 30 km.
Okazało się, że jeśli chodzi o widoki ta wycieczka była najładniejsza ze wszystkich. Sceneria - zapierająca dech. Dookoła góry, wysokie, powyżej 2600 - 2800 n.p.m.. Co rusz mijaliśmy jakieś strumyki, mniejsze bądź większe wodospady - niektóre spadające na drogę niemalże.
Po dotarciu do hotelu, droga dalej była wyłączona dla ruchu samochodowego - no, prawie - kursował na trasie hotel - koniec drogi autobus wożący turystów. Trasa kończyła się na wysokości 1920 m n.p.m - dalej były tylko szlaki turystyczne -w tym i na Aneto, którego niestety nie było widać.
Na ostatnich kilometrach Tiborowi spadł łańcuch - okazało się, że to nie tylko kwestia łańcucha, ale również skrzywionego wózka. Łańcuch spadał przy zbyt gwałtownym wrzuceniu najniższych przełożeń 1-1, które na podjazdach są dość kluczowe. Na szczęście Tibor opanował takie zrzucanie biegów, żeby łańcuch pozostał na swoim miejscu.